DigInto Americas

Karaiby. Nauka życia od wyspiarzy

Mission impossible: jak na (podobno) najbardziej zaludnionej wyspie świata znaleźć choć jedną osobę, która chciałaby się uczyć angielskiego.

Mission impossible: jak na (podobno) najbardziej zaludnionej wyspie świata znaleźć choć jedną osobę, która chciałaby się uczyć angielskiego.

Przejechaliśmy pół Kolumbii ciężarówką, busem i motorówką, by dotrzeć na Santa Cruz del Islote. Wyspa wygląda jak kawałek miasta wycięty i przeklejony na Morze Karaibskie. Ma niecały hektar, na nim stoi ponad 90 domów. A w nich, według większości dziennikarzy, mieszka ponad 1,2 tys. osób (według nas dwa razy mniej).

Dlatego przyczepiła się do niej łatka najbardziej zaludnionej wyspy świata. Zdaniem mieszkańców to bujda, której nie warto powtarzać. Dlatego nie lubią tu dziennikarzy. Poza tym kiedyś jakiś Niemiec napisał, że myją się wyłącznie w słonej wodzie i żenią się z kuzynami. Zabolało. A że Niemiec mieszka koło Polski, więc i nas podejrzewano o niecne zamiary.

P1050770

Pierwsze podejście do tematu zakończyło się spotkaniem z radą wyspy. Aby dostać zgodę na zrobienie materiału na Santa Cruz trzeba dać coś w zamian. Zaproponowaliśmy lekcje angielskiego dla dzieci i starszych mieszkańców. Niektórzy z nich pracują z turystami, a język ten jest dla nich prawdziwie obcy. Radości nie było końca, bo to przecież wielka szansa dla wszystkich.

Minęły dwa miesiące. Wyposażeni w stos materiałów, nowo nabytą wiedzę na temat angielskich nazw miejscowych ryb, które nawet po polsku brzmiały dziwnie, wróciliśmy. Wprowadziliśmy się do apartamentu, który nam przygotowano (i za który płaciliśmy ma się rozumieć). Pokój bez okna, tynk złazi jak po grzybie, rój komarów. Obok łazienka, a w niej umywalka z karaluchami, wiaderko i miseczka do polewania. Prąd jest tylko wieczorem przez kilka godzin, wodę pitną trzeba sobie przywieźć łódką. Dwie godziny drogi.

P1050852

Zaczynamy!
Pierwszego dnia – szefowa rady i nauczyciel nie potrafili zorganizować sali w zupełnie pustej szkole i ustalić terminarza zajęć.
Drugiego dnia – już udało się ustalić lekcję na godz. 16 i 19. Nie przyszedł żaden uczeń, bo nikomu z rady nie chciało się poinformować mieszkańców wyspy, którą można zwiedzić w całości w ciągu 2,5 minuty.
Trzeciego dnia – wszyscy już wiedzieli o lekcjach angielskiego. Ale wypadało święto, więc jak tu się uczyć w święto? Zajęć nie było.

(Tak nawiasem tylko dodamy, że o terminie przyjazdu dwukrotnie uprzedziliśmy mailowo i telefonicznie dwóch różnych radnych z dużym wyprzedzeniem)

P1050823

Mogliśmy czekać w nieskończoność na tą pierwszą wymarzoną lekcję, ale wcześniej chyba odpadłby cały tynk w naszym pokoju. Albo zagryzłyby nas komary. Z resztą amerykańska antropolożka z fundacji, co ma pomóc rozwijać miejscowe rękodzieło (nie znaleźliśmy), wytrzymała na wyspie tylko godzinę.

P1050790

Na duchu podniósł nas tylko 17-letni Adrian. Chłopak od pięciu lat pracuje jako przewodnik na wyspie, a wieczorami jako wioskowy zbieracz datków na prąd. Na wyspie uruchamiają generator pod wieczór na pięć godzin. Prąd mają ci, którzy wcześniej wpłacą 2,5 tys. peso (równowartość 3,75 zł). Adrian ma za to wikt i opierunek, a także darmowy prąd dla babci i braci.

Chłopak zgłosił się na lekcje indywidualne późną nocą, miał setki pytań, mylił osoby, odmianę czasownika „być”, ale bardzo chciał. Czego nie można powiedzieć o jego kolegach, którzy cały weekend spędzili na piciu rumu. Być może to nawet rozsądne. Nam jedyna flaszka skończyła się na tyle szybko, że wolontariat odchorowaliśmy. To oni urządzili nam lekcję pokory i cierpliwości.

P1050787

Na pamiątkę zostały nam zdjęcia umorusanych dzieci, które chciały robić z nami wszystko (czteroletnia Marbel – nawet wsiąść na łódkę). Poza nauką angielskiego. I materiał, który mimo wszystko powstanie.

P1050966

 

x Close

Like Us On Facebook